czwartek, 31 stycznia 2013

Les Misérables


Nie jestem wielbicielką musicali, ale pamiętam, że gdy obejrzałam w kinie zapowiedź tego filmu, pomysł pokazania "Nędzników" w tej właśnie wersji wydał mi się zaskakująco trafny i ożywczy. Nie wiedziałam wtedy, że pomysł nie jest wcale taki świeży...

"Les Misérables. Nędznicy" - musical w reżyserii Toma Hoopera (autora słynnego "Jak zostać królem"), na naszych ekranach możemy oglądać od zeszłego piątku. Film został raczej chłodno przyjęty przez polskich krytyków. Czy słusznie? Właściwie wszystko sprowadza się do jednego: albo się chce zanurzyć w tę dwuipółgodzinną piosenkę, zaakceptować ten sposób przekazu i jego umowność, albo nie. Jeśli nie, to lepiej nie wybierać się do kina. Sądzę, że brak entuzjazmu wynika po pierwsze z tego, że w Polsce nie istnieje "kultura musicalu", a po drugie z pewnego nieporozumienia.
Otóż film Toma Hoopera nie jest adaptacją powieści Wiktora Hugo. Jest ekranizacją scenicznego musicalu Claude'a-Michela Schönberga i Herberta Kretzmera, opartego na "Nędznikach", który swoją premierę na londyńskim West Endzie miał w 1985 roku i nieprzerwanie jest grany do dziś. "Nędznicy" to arcydzieło światowej literatury, nad którym Hugo pracował przez wiele lat, powieść obszerna zarówno pod względem objętości jak i poruszanych zagadnień. Jest więc oczywiste, że przełożenie tego dzieła na język sceniczny czy filmowy i opowiedzenie w ciągu 2-3 godzin musi się łączyć ze skrótami i wyborem niektórych wątków, a pominięciem innych. Nie oczekujmy, że film muzyczny zachowa całą głębię powieści.
Kwestie społeczne i filozoficzne, na których skupiał się Hugo, w musicalu zostają przyćmione przez wątki melodramatyczne. Takie potraktowanie dzieła (choć dosyć naturalne dla konwencji musicalu) nie wszyscy muszą akceptować, ale mam wrażenie, że krytykujący je recenzenci nie zdają sobie sprawy, że odnoszą się do decyzji sprzed 30 lat. W konwencję musicalu wpisana jest również pewna sztuczność, a nawet pewna doza kiczu. No i to, że się... śpiewa. A w "Nędznikach" Hoopera śpiewa się wyjątkowo dużo. Aktorzy wyśpiewują nie tylko swoje monologi wewnętrzne i wzajemne wyznania. Porozumiewają się śpiewem nawet w całkiem zwyczajnych kwestiach. Inaczej więc niż w standardowym filmie muzycznym, gdzie "normalne" sceny z dialogami są przerywane piosenkami, tu dialogi mówione są szczątkowe. Pod tym względem filmowi bliżej jest do opery niż do musicalu. Trzeba sobie te kwestie uświadomić i zaakceptować zanim pójdzie się do kina. Potem wystarczy już tylko otworzyć się na wzruszenia i emocje, których, zapewniam, w tym filmie nie brakuje.

Tomowi Hooperowi udała się niezwykła sztuka. Pomimo całej sztuczności właściwej dla tego gatunku, potrafił jednak wprowadzić do musicalu realizm i autentyczność emocji. Stało się to możliwe dzięki zupełnie nowatorskiemu podejściu do nagrywania partii wokalnych. Wszystkie były śpiewane na żywo i nagrywane wprost z planu. Dzięki temu aktorzy mogli rzeczywiście grać śpiewem, a nie jedynie robić miny do utworów z playbacku. Hooper postawił na wyrażanie głosem stanu i uczuć bohaterów, a nie na urodę śpiewu. Aktorzy śpiewają inaczej, niż zrobiliby to na deskach teatru. Tu nie trzeba śpiewać pełną piersią, by być słyszanym w ostatnich rzędach. Chwilami mamy do czynienia bardziej z melorecytacją niż ze śpiewem, kiedy indziej głos aktorów może się łamać, przechodzić w szept, albo w krzyk. Nie znaczy to jednak, że aktorom brakuje umiejętności wokalnych. Przeciwnie, cała obsada śpiewa co najmniej dobrze, w wielu momentach w sposób naprawdę przejmujący. Hugh Jackman jako Valjean aktorsko jest doskonały, a wokalnie bardzo dobry. Anne Hathaway jako Fantine przejmująca. Owszem, Eddie Redmayne jako Marius wyśpiewujący miłość do Cosetty ociera się o śmieszność, ale wszyscy zakochani ocierają się o śmieszność - można rzec, że na tym właśnie polega zakochanie. Najsłabiej wokalnie wypada Russel Crowe (jako Javert), lecz nawet on śpiewa na przyzwoitym poziomie.
Trudno mi znaleźć w tym filmie elementy, które mi się nie podobały. To byłyby drobnostki. Pomimo wszystkich uproszczeń, to wciąż jest przejmująca opowieść o człowieku, który przez całe życie pokutował, choć nie popełnił żadnej zbrodni. A także o miłości: nieodwzajemnionej i odwzajemnionej, i o rewolucji. I... być może to za dużo jak na jeden film muzyczny, ale mnie nie przeszkadza. Historia opowiedziana przez Hugo i jej gorzkie zakończenie zostały tu osłodzone musicalowym lukrem. Widz, wypłakawszy się, wychodzi z kina podniesiony na duchu i ze śpiewem na ustach (szczególnie w ucho wpada "Do you hear the people sing" - polecam do śpiewania strajkującym i demonstrantom), przekonany, że trudy i cierpienia zostają wynagrodzone, jeśli nie w tym życiu, to w przyszłym. Oczywiście dotyczy to widza otwartego na takie przeżycia. Ja się wzruszyłam.

Choć wolałabym oglądać ten film w kinie, gdzie nie sprzedaje się popcornu. I z widzami, którzy wiedzą na jaki film przyszli.


***
Ilustracja na górze: Eugène Delacroix "Wolność wiodąca lud na barykady". Obraz inspirowany rewolucją lipcową 1830 roku. Powstanie republikanów w Paryżu przedstawione w "Nędznikach", miało miejsce dwa lata później, w roku 1832.

***
Na zakończenie jeszcze dwa filmy. W pierwszym o pracy nad musicalem opowiadają jego twórcy i aktorzy:




I jedna z moich ulubionych piosenek: "One day more". W przeddzień rewolucji, scena, która skupia wszystkich bohaterów. (Niestety znalazłam tylko wersje z hiszpańskimi napisami). Na zachętę, idźcie do kina i też się wzruszcie.

4 komentarze:

  1. Chyba muszę się wybrać.
    Pozdrawiam :)

    Ania

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Polecam! Z zastrzeżeniami, o których pisałam :)

      Usuń
  2. Widziałam ten film wczoraj, ale nie wiedziałam, że piosenki były śpiewane na żywo. Robi wrażenie!

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za Twoje słowo.
Komentarze są moderowane ze względu na spam. Nie cenzuruję opinii.