czwartek, 31 stycznia 2013

Les Misérables


Nie jestem wielbicielką musicali, ale pamiętam, że gdy obejrzałam w kinie zapowiedź tego filmu, pomysł pokazania "Nędzników" w tej właśnie wersji wydał mi się zaskakująco trafny i ożywczy. Nie wiedziałam wtedy, że pomysł nie jest wcale taki świeży...

"Les Misérables. Nędznicy" - musical w reżyserii Toma Hoopera (autora słynnego "Jak zostać królem"), na naszych ekranach możemy oglądać od zeszłego piątku. Film został raczej chłodno przyjęty przez polskich krytyków. Czy słusznie? Właściwie wszystko sprowadza się do jednego: albo się chce zanurzyć w tę dwuipółgodzinną piosenkę, zaakceptować ten sposób przekazu i jego umowność, albo nie. Jeśli nie, to lepiej nie wybierać się do kina. Sądzę, że brak entuzjazmu wynika po pierwsze z tego, że w Polsce nie istnieje "kultura musicalu", a po drugie z pewnego nieporozumienia.
Otóż film Toma Hoopera nie jest adaptacją powieści Wiktora Hugo. Jest ekranizacją scenicznego musicalu Claude'a-Michela Schönberga i Herberta Kretzmera, opartego na "Nędznikach", który swoją premierę na londyńskim West Endzie miał w 1985 roku i nieprzerwanie jest grany do dziś. "Nędznicy" to arcydzieło światowej literatury, nad którym Hugo pracował przez wiele lat, powieść obszerna zarówno pod względem objętości jak i poruszanych zagadnień. Jest więc oczywiste, że przełożenie tego dzieła na język sceniczny czy filmowy i opowiedzenie w ciągu 2-3 godzin musi się łączyć ze skrótami i wyborem niektórych wątków, a pominięciem innych. Nie oczekujmy, że film muzyczny zachowa całą głębię powieści.
Kwestie społeczne i filozoficzne, na których skupiał się Hugo, w musicalu zostają przyćmione przez wątki melodramatyczne. Takie potraktowanie dzieła (choć dosyć naturalne dla konwencji musicalu) nie wszyscy muszą akceptować, ale mam wrażenie, że krytykujący je recenzenci nie zdają sobie sprawy, że odnoszą się do decyzji sprzed 30 lat. W konwencję musicalu wpisana jest również pewna sztuczność, a nawet pewna doza kiczu. No i to, że się... śpiewa. A w "Nędznikach" Hoopera śpiewa się wyjątkowo dużo. Aktorzy wyśpiewują nie tylko swoje monologi wewnętrzne i wzajemne wyznania. Porozumiewają się śpiewem nawet w całkiem zwyczajnych kwestiach. Inaczej więc niż w standardowym filmie muzycznym, gdzie "normalne" sceny z dialogami są przerywane piosenkami, tu dialogi mówione są szczątkowe. Pod tym względem filmowi bliżej jest do opery niż do musicalu. Trzeba sobie te kwestie uświadomić i zaakceptować zanim pójdzie się do kina. Potem wystarczy już tylko otworzyć się na wzruszenia i emocje, których, zapewniam, w tym filmie nie brakuje.

Tomowi Hooperowi udała się niezwykła sztuka. Pomimo całej sztuczności właściwej dla tego gatunku, potrafił jednak wprowadzić do musicalu realizm i autentyczność emocji. Stało się to możliwe dzięki zupełnie nowatorskiemu podejściu do nagrywania partii wokalnych. Wszystkie były śpiewane na żywo i nagrywane wprost z planu. Dzięki temu aktorzy mogli rzeczywiście grać śpiewem, a nie jedynie robić miny do utworów z playbacku. Hooper postawił na wyrażanie głosem stanu i uczuć bohaterów, a nie na urodę śpiewu. Aktorzy śpiewają inaczej, niż zrobiliby to na deskach teatru. Tu nie trzeba śpiewać pełną piersią, by być słyszanym w ostatnich rzędach. Chwilami mamy do czynienia bardziej z melorecytacją niż ze śpiewem, kiedy indziej głos aktorów może się łamać, przechodzić w szept, albo w krzyk. Nie znaczy to jednak, że aktorom brakuje umiejętności wokalnych. Przeciwnie, cała obsada śpiewa co najmniej dobrze, w wielu momentach w sposób naprawdę przejmujący. Hugh Jackman jako Valjean aktorsko jest doskonały, a wokalnie bardzo dobry. Anne Hathaway jako Fantine przejmująca. Owszem, Eddie Redmayne jako Marius wyśpiewujący miłość do Cosetty ociera się o śmieszność, ale wszyscy zakochani ocierają się o śmieszność - można rzec, że na tym właśnie polega zakochanie. Najsłabiej wokalnie wypada Russel Crowe (jako Javert), lecz nawet on śpiewa na przyzwoitym poziomie.
Trudno mi znaleźć w tym filmie elementy, które mi się nie podobały. To byłyby drobnostki. Pomimo wszystkich uproszczeń, to wciąż jest przejmująca opowieść o człowieku, który przez całe życie pokutował, choć nie popełnił żadnej zbrodni. A także o miłości: nieodwzajemnionej i odwzajemnionej, i o rewolucji. I... być może to za dużo jak na jeden film muzyczny, ale mnie nie przeszkadza. Historia opowiedziana przez Hugo i jej gorzkie zakończenie zostały tu osłodzone musicalowym lukrem. Widz, wypłakawszy się, wychodzi z kina podniesiony na duchu i ze śpiewem na ustach (szczególnie w ucho wpada "Do you hear the people sing" - polecam do śpiewania strajkującym i demonstrantom), przekonany, że trudy i cierpienia zostają wynagrodzone, jeśli nie w tym życiu, to w przyszłym. Oczywiście dotyczy to widza otwartego na takie przeżycia. Ja się wzruszyłam.

Choć wolałabym oglądać ten film w kinie, gdzie nie sprzedaje się popcornu. I z widzami, którzy wiedzą na jaki film przyszli.


***
Ilustracja na górze: Eugène Delacroix "Wolność wiodąca lud na barykady". Obraz inspirowany rewolucją lipcową 1830 roku. Powstanie republikanów w Paryżu przedstawione w "Nędznikach", miało miejsce dwa lata później, w roku 1832.

***
Na zakończenie jeszcze dwa filmy. W pierwszym o pracy nad musicalem opowiadają jego twórcy i aktorzy:




I jedna z moich ulubionych piosenek: "One day more". W przeddzień rewolucji, scena, która skupia wszystkich bohaterów. (Niestety znalazłam tylko wersje z hiszpańskimi napisami). Na zachętę, idźcie do kina i też się wzruszcie.

poniedziałek, 28 stycznia 2013

W dobrym nastroju

Czasami działam pod wpływem impulsu. Czasami zmieniam powzięte wcześniej plany. Czasami nie umiem się powstrzymać przed realizacją pomysłu, który właśnie przyszedł mi do głowy. Tak się zdarzyło tym razem. Miało być inaczej, spokojniej. A potem przypomniałam sobie o sporym kawałku tkaniny, leżącym już od dwóch lat w mojej szafie i pomyślałam, że czas wreszcie zrobić z niego użytek.

Jak zwykle u mnie mieszanka stylów. Tak lubię: łączyć stare z nowym, poważne z niepoważnym. Tym razem udało mi się nad wyraz skutecznie zneutralizować dostojeństwo kompletu mebli z bejcowanej na ciemno brzozy. To nie jest pokój, w którym można oddawać się ponurym rozmyślaniom. I całe szczęście!














niedziela, 27 stycznia 2013

Kolorowe szaleństwo

Tak, tym razem zaszalałam. Może nawet za bardzo... ale na stonowaną elegancję przyjdzie kiedyś jeszcze czas. Na razie mam szaleństwo w kolorze i energetyczną bombę. I dobrze mi z tym!

Więcej zdjęć jutro.

sobota, 26 stycznia 2013

Krucha białość

Nie, nie o białości za oknem będzie mowa. Ta owszem, też jest krucha i chrzęści pod stopami, ale już mi się znudziła. Będzie o tym, że moja serwantka wzbogaciła się o kilka nowych (nienowych) białych skorupek.



Porcelanowe filiżanki dostałam ostatnio od Mamy. No dobrze, przyznaję, to była moja inicjatywa. Matka, jak wiadomo, niczego swojemu dziecku nie umie odmówić, więc mam w domu sześć porcelanowych filiżanek z lat 80. ubiegłego wieku. Brzmi prawie zabytkowo, prawda? Dziś idziemy do sklepu i wybieramy co nam się podoba lub siadamy przed komputerem i wyszukujemy w Internecie. W tamtych czasach każdy zakup był jak polowanie i łapało się to, co akurat "rzucili". Z każdym przedmiotem, również z tymi filiżankami, łączy się więc wiele wspomnień. Kiedy zostały kupione, ile trzeba było po nie stać w kolejce, kto siedział wtedy w wózeczku, a kto dreptał na własnych nogach. Kiedy zostały użyte po raz pierwszy, a kiedy miały być użyte, lecz nie zostały. I tak dalej, i tak dalej... A ja biorę do ręki te cieniutkie filiżanki i ogarnia mnie zdumienie, że w tamtych siermiężnych czasach nasz krajowy przemysł potrafił wyprodukować coś tak delikatnego i ładnego.

Filiżanki są białe, z obwódką  w kolorze srebrnym. Wyprodukowała je fabryka "Wawel" i produkuje ten wzór do dziś (obecnie ze złotym paskiem), choć funkcjonuje teraz pod inną nazwą. Moje ulubione współczesne projekty tej fabryki zaprezentuję niedługo w dziale "Inspiracje" - a jest co pokazywać, polski dizajn ma się nieźle.


Zauważyliście, że na stole już obrus w łączkę? Tak, od pewnego czasu wprowadzam wiosenne kolory, powoli, stopniowo zmieniam wystrój salonu na wiosenno-letni. Dzisiaj mam zamiar dokończę tę metamorfozę, a więc wkrótce na blogu pokażę również salon w nowej aranżacji. Temat przewodni? Kolor, kolor, kolor! I czekanie na wiosnę.

czwartek, 24 stycznia 2013

INSPIRACJE: Niezwykły dom w obiektywie Kristy Keltanen



W sobotę obiecałam inspiracje z Finlandii, dzisiaj spełniam obietnicę, choć dom, który wybrałam, nie ma nic wspólnego ze współczesnym fińskim dizajnem. To dom pełen starych mebli, ciężkich tkanin i wypłowiałych tapet. Wnętrza nadgryzione zębem czasu, w których tkwi jednak jakieś dostojne (i trochę straszne) piękno. Nie jest to dom, w którym mogłabym mieszkać, ale chętnie spędziłabym w nim (niezbyt długi) urlop. Byle nie sama! Wnętrza mogłyby służyć jako scenografia do filmu grozy (zdjęcie chłopczyka na szczycie schodów jest doprawdy niepokojące) lub jakiegoś dramatu Bergmana, ale mieszka w nich całkiem zwyczajna i, jak sądzę, wesoła rodzina. Lokalizacja: gdzieś na południu Finlandii.

Autorką zdjęć jest Krista Keltanen, fotografka z Helsinek. Jak sama o sobie pisze, jej specjalnością są ludzie, martwa natura i "lifestyle photography". Współpracuje z fińskimi pismami wnętrzarskimi, oprócz tego fotografuje sesje zdjęciowe narzeczonych, nowożeńców i rodzin. Jej prace można oglądać na blogu kristakeltanenblog.com.













A na koniec jeszcze parę zdjęć z innego starego domu, tym razem znajdującego się w Helsinkach. Zgadnijcie, czym w kuchni zajmują się mama i dzieci?

Pieką domek z piernika, tak, ale... to domek Muminków :)


...
Wszystkie zdjęcia: Krista Keltanen

środa, 23 stycznia 2013

Ciemno wszędzie, głucho wszędzie...


W chwili, gdy piszę te słowa, jest 21:13, wtorek 22 stycznia. Mój netbook informuje mnie, że pozostało 66% pojemności baterii, co wystarczy na 5 godz. 32 min. pracy. Piszę offline. Mam nadzieję, że jutro uda mi się wysłać ten post, gdy mój komputer znajdzie się zasięgu jakiejś sieci. Dzisiaj od rana trwa u mnie eksperyment "Jak żyli ludzie przed wiekami". Niezamierzony, ale pozwalający zebrać niezwykle cenne dane. Dowiedziałam się na przykład, że dwa tuziny świec i światło z paleniska nie wystarczą do oświetlenia pokoju  w sposób wystarczający do czytania książki. Nie wystarczą nawet do zajęcia się ręczną robótką. Pozostawia to otwartym pytanie, jak żyli ludzie przed wiekami, a zatem - pole dla kolejnych eksperymentów.

Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, nawet psy jakby mniej dziś szczekają...

Zimno wszędzie... będzie jutro rano. Sytuację ratuje tylko kominek. Piec, choć gazowy, jest sterowany elektronicznie. Ech, nowoczesność... cywilizacja...
Obiecane inspiracje z Finlandii pojawią się, gdy zakończy się ten eksperyment. Mam nadzieję, że wkrótce.


...

Środa rano.

Uff, eksperyment zakończony :)

sobota, 19 stycznia 2013

Mama Muminków


Czasem tak bywa. Wybrałam się po inną książkę, do przystanięcia przed właśnie tym regałem skłoniła mnie jeszcze inna, a gdy już się tam zatrzymałam, na najniższej półce zobaczyłam "Mamę Muminków". Wtedy sobie przypomniałam, że ta książka była na mojej liście już od dawna. Nie dając sobie dużo czasu rozmyślenie się, już po chwili wędrowałam do kasy z wszystkimi trzema (decyzja o zakupie książki nie może przecież być złą decyzją).

"Tove Jansson. Mama Muminków" to biografia, która powstała na podstawie archiwum domowego pisarki. Po jej śmierci opiekowała się nim Tuulikki Pietilä, towarzyszka życie Tove. Dokumenty zostały przekazane przyjaciółce domu i profesor literaturoznawstwa Boel Westin i to ona jest autorką tej bardzo obszernej i drobiazgowej biografii.

Jestem w trakcie innej lektury, więc na razie "Mamę  Muminków" tylko przeglądam. Książka jest bogato ilustrowana zdjęciami z rodzinnego archiwum, rękopisami i oczywiście obrazami i szkicami Tove Jansson.





Czego spodziewam się po tej książce? Opisu życia helsińskiej artystycznej bohemy z pierwszych dekad XX w. (Tove, pisarka i malarka była również córką rzeźbiarza i rysowniczki, więc przez całe życie przebywała w wyjątkowym środowisku). Klimatu tego miasta, do którego wciąż mam sentyment. Wakacji na maleńkiej wysepce, jakimi usiane jest wybrzeże Finlandii. I oczywiście chciałabym się dowiedzieć, jak narodziły się takie postacie jak Włóczykij (mój idol), Mała Mi (złośliwi twierdzą, że to ja byłam pierwowzorem ;)) i budząca niepokój Buka.

W czasach mojego dzieciństwa czytane przeze mnie opowieści o Muminkach to były książki biblioteczne. Pamiętam, że największe wrażenie zrobiła na mnie "Kometa nad Doliną Muminków". W swojej własnej biblioteczce mam tylko jedną książkę z tej serii, wydanie dużo późniejsze. Teraz, popijając herbatę i przeglądając biografię Tove Jansson, wspominam czasy, kiedy jej książki, już nie o Muminkach, kupowałam w Akateeminen Kirjakauppa/Akademiska Bokhandeln w angielskim przekładzie, bo przecież nigdy nie nauczyłem się szwedzkiego (Tove należała do szwedzkojęzycznej mniejszości).  A ponieważ jest to blog głównie o wnętrzach, dodam, że herbatę popijam (jakżeby inaczej) z kubka sztandarowej fińskiej marki Arabia z Włóczykijem. Seria naczyń Arabii z Muminkami to właściwie dla Finów przedmioty "kultowe".



Oczywiście kiedy już książkę przeczytam, nie omieszkam napisać, czy spełniła moje oczekiwania. A już wkrótce zapraszam na wpis z cyklu "Inspiracje". Tym razem będą to inspiracje z Finlandii.


Boel Westin "Tove Jansson. Mama Muminków. Biografia". Przekład: Bogumiła Ratajczak. Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2012. 

piątek, 11 stycznia 2013

Nowe ze starego


To budzi zdziwienie. Fotel w kuchni? No tak. Może nie jest to mebel, który kojarzy się akurat z tym pomieszczeniem, ale dlaczego nie? Kuchnia to przecież serce domu i nawet osoby, dla których gotowanie nie jest pasją, muszą w niej spędzać nieco czasu. Poza tym, w moim domu w zimowe poranki kuchnia jest jedynym słonecznym miejscem, oczywiście jeśli promienie słońca w ogóle zechcą nas zaszczycić swoją obecnością (ostatnio nie chcą). Dlatego w kuchni powinno być miło, ciepło i przytulnie, no i oczywiście powinno być w niej miejsce, gdzie można sobie wygodnie przysiąść z herbatą.
Zawsze marzyłam o wielkiej kuchni, w której pod oknem mógłby się znaleźć duży stół, a przy nim drewniana ława z oparciem i wygodne krzesła. A w drugim kącie niewielka sofa, gdyby komuś potrzebny był jeszcze większy komfort. Niestety moja kuchnia jest maleńka i mieści się w niej tylko niewielki stolik z dwoma krzesłami. Ale gdy się nie ma, co się lubi... trzeba sobie jakoś radzić. Z wygodnego siedziska w kuchni nie zrezygnowałam i w kuchni pojawił się fotel. Taki, który akurat miałam "na stanie", trochę pokraczny w formie, z obiciem już znacznie przybrudzonym i ze śladami intensywnych działań kocich pazurków. Poza tym ma jedną główną wadę: jest niesamowicie wygodny, a więc nie umiałam się go pozbyć. Postanowiłam więc sprawić mu nowe obicie. Zbierałam się do tego od zeszłej wiosny i wreszcie przed Bożym Narodzeniem zmobilizowałam się, żeby sobie samej zrobić prezent. Uszyłam obicie z przyjemnej, ponadczasowej bawełny w szarą krateczkę. (Tkanina z Ikei, jak zresztą większość tkanin w moim domu. Mam wrażenie, że jeśli nie lubi się "sztuczności" i chce kupić ładne tekstylia w rozsądnej cenie, to w naszym kraju Ikea jest właściwie jedynym wyborem. Jeśli ktoś ma inne pomysły, to będę bardzo wdzięczna za podpowiedź). Tym samym pozbyłam się ostatniego elementu w kuchni, który mnie bardzo denerwował. Pozostało jeszcze kilka mniej denerwujących rzeczy, ale nad tym nie będę się rozwodzić. Efekt przedstawia się tak:






A tak wyglądał fotel "przed". Uff... całe szczęście, że już nie muszę na niego patrzeć.  Pokraczność formy pozostała, ale pod szarą kratką, która przyjemnie komponuje się z kolorem ścian, już tak bardzo nie rzuca się w oczy. A przy tym ulga dla Planety - stary grat zamiast trafić na wysypisko, będzie mi służył jeszcze przez długie lata.
(Czy ja aby nie jestem aspołeczna? A co z malejącym popytem wewnętrznym, nad którym tak załamują ręce ekonomiści)?

wtorek, 8 stycznia 2013

INSPIRACJE

Dawno, dawno temu chciałam prowadzić blog z inspirującymi mnie zdjęciami i pomysłami na kształtowanie przestrzeni. W różnej skali - od mikro do makro, czyli od przedmiotów użytkowych począwszy, poprzez wnętrza i architekturę, na ogrodach i architekturze krajobrazu skończywszy. Było to dawno temu i, rzecz jasna, po paru wpisach zabrakło mi wytrwałości. Postanowiłam jednak wrócić do tego pomysłu. Na razie nie w formie osobnego blogu, mimo wszystko chciałabym żyć głównie w rzeczywistości realnej, a nie wirtualnej i nie jestem pewna, czy mogłabym znaleźć czas i energię na drugi blog. Dlatego wpisy oznaczone etykietą "INSPIRACJE" będą co jakiś czas pojawiać się tutaj. Nie wiem jeszcze jak często, na pewno zawsze wtedy gdy uda mi się wyłowić z oceanu Internetu jakąś cieszącą oko perełkę.

A więc - uroczyście otwieram filię: Dom Pracy Twórczej "Inspiracje".

Na początek kilka zdjęć Anny Kern - szwedzkiej fotografki ze Sztokholmu, zajmującej się fotografią wnętrz, mody i "stylu życia". Anna Kern współpracuje z wieloma czasopismami o tematyce wnętrzarkiej i jest autorką fotografii do kilku książek. Piszę o niej na pewno nie po raz ostatni.
Na dziś wybrałam zdjęcia, które można opatrzyć etykietką "na wsi". Za moim oknem znowu biało, ale w głowie mam już zieleń.




Ach, te szwedzkie czerwone domki! Bujna, nieskrępowana zieleń i ogólne poczucie wakacyjnego luzu - czego chcieć więcej? Ale w tych zdjęciach moją uwagę najbardziej przyciąga świetnie wykreowany związek pomiędzy postacią a przestrzenią.





Na koniec jeszcze zestaw zdjęć w nieco innym klimacie. Te zdjęcia przywodzą mi na myśl wnętrza polskich starych wiejskich chat. Nie wiem, gdzie zostały wykonane, ani czy jest to autentyczne wnętrze, czy jedynie stylizacja. Romantyczno-folkowy ubiór modelki, stroik na głowie jakby "żywcem zdjęty" z ludowych dekoracji - wszystko to razem tworzy ujmującą całość.






Wszystkie zdjęcia: Anna Kern (annakern.com).

sobota, 5 stycznia 2013

Płomyk biało-czerwony (czyli floks "Peppermint Twist")

Dzisiaj znowu o kolorach. Biały i czerwony to jedna z moich ulubionych kombinacji kolorystycznych. Ma pewną zadziwiającą właściwość: w grudniu kojarzy się z Bożym Narodzeniem i ciepłem domowego ogniska, ale już w styczniu...



Już od stycznia biały i czerwony kojarzy mi się ze słońcem, wiatrem, wakacjami, plażą, żeglowaniem, mozzarellą z pomidorami, truskawkami ze śmietaną i z pewna dużą formą, którą właśnie zaczęłam dziergać. Rzecz jasna z flagą i Orłem Białym też.

Kojarzy mi się biało-czerwone połączenie również z floksem (czyli płomykiem wiechowatym) "Peppermint Twist" (są kraje, gdzie kombinacja biały-czerwony kojarzy się z miętówkami), który w tym roku mam zamiar zdobyć do mojego ogrodu.

Zdjęcia ze stron: whiteflowerfarm.com oraz kattka.blogspot.com


Prawdę mówiąc, jest on raczej biało-różowy, ale nie bądźmy zbyt drobiazgowi. Są też biało-czerwone petunie i biało-czerwone dalie (i pewnie sporo innych biało-czerwonych kwiatów), ale to właśnie floksy opanowały moją wyobraźnię. Floksy kwitną długo, od pełni lata do wczesnej jesieni i są typowymi kwiatami wiejskich ogródków. Występują w kolorach od ciemnych różowo-czerwonych, poprzez delikatne róże i fiolety do całkiem białych. Są też odmiany dwukolorowe, jak "Peppermint" właśnie. W tej chwili mam u siebie tylko "zwykłe", najbardziej popularne różowe, nieokreślonej odmiany (dostałam od Mamy, a ona też chyba od kogoś dostała), ale postaram się zdobyć więcej odmian. Łatwe w uprawie (muszą być, jeśli dobrze im u mnie ;)), choć najlepiej rosną na żyznych glebach. Bardzo się przydadzą w moim ogrodzie, bo obecnie eksplozja kwiatów i kolorów następuje w nim w czerwcu, a potem jest już głównie zielono... Już się  nie mogę doczekać, kiedy wyruszę na łowy, niestety pewnie internetowe, bo nie mam pod ręką centrum ogrodniczego z prawdziwego zdarzenia.

Chyba nie tylko ja tęsknię już za kwiatami?

czwartek, 3 stycznia 2013

Zanim morze róż - może róż?

Tak, myślę już o wiośnie. "Na Nowy Rok przybywa dnia na barani skok" i to widać. A mnie co roku opanowuje (raczej krótkotrwała) fascynacja różowym.
Czy poduchy mogą być optymistyczne? Ta na pewno jest. Słoneczny żółty, wesołe odcienie różu - oczami wyobraźni już ją widzę na trawniku usianym stokrotkami i koniczyną (u mnie tylko taki). Choć za oknem szaro, szaro...






Mam wrażenie, że już wkrótce na moim blogu znów zaczną się pojawiać tematy ogrodnicze.

wtorek, 1 stycznia 2013

W nowy rok pod nowym szyldem!

Witam w - zupełnie nowym - roku 2013! A wraz z nowym rokiem (i z Nowym Rokiem) nadchodzą zmiany, zmiany... Nowe pomysły, nowe przedsięwzięcia. Na początek mały krok. Już od dawna nosiłam się z zamiarem zmiany szyldu i nazwy mojego blogu, ale nie miałam na to pomysłu. Natchnienie przyszło nieoczekiwanie wczoraj w nocy. (Może coś w tym jest, może noc sylwestrowa jest naprawdę niezwykła)? Wczorajszy wieczór musiałam z powodu choroby spędzić dosyć statycznie (dziękuję, już mi lepiej), ale nie ma tego złego... Zaprojektowałam nowy szyld i dziś uroczyście otwieram podwoje

DOMU PRACY TWÓRCZEJ "Tarnina"


Co sądzicie? (Tak, pytanie jest tendencyjne). Mnie się (oczywiście) podoba. Myślę, że ta nazwa bardzo dobrze, choć nieco przewrotnie i z przymrużeniem oka, oddaje to, o czym piszę na blogu i to, czym jest dla mnie mój dom. Zmienia się nazwa, adres pozostaje ten sam. Zapraszam!