wtorek, 31 grudnia 2013

Kociarnia


Ostatnie dni starego roku. Co za rozkoszne przedpołudnie! Ciepłe promienie słońca co chwilę przeświecają przez chmury. Jak przyjemnie jest całą rodziną wygrzewać się pod domem albo hasać po zielonej trawie! Co rusz wymownie spoglądamy na człowieka, żeby napełnił miseczki jedzeniem.


Wtem:

Co to? Coś się porusza w żywopłocie... To intruz!

Rudas pierwszy dostrzega obcego kocura. A właściwie pierwszy jest jest jego ogon, który momentalnie jeży się, przypominając wyglądem lisią kitę. Przez chwilę Rudas i intruz mierzą się wzrokiem, po czym gospodarz przechodzi do natarcia.

  
Obcy wycofuje się na z góry upatrzone pozycje, czyli za płot sąsiadów. Rudas podchodzi do przejścia pod żywopłotem i obejmuje wartę. Obserwuje obcego przyczajonego po drugiej stronie ziemi niczyjej, czyli paska łąki oddzielającego oba ogrody. Minuty powoli zmieniają się w kwadranse, a może i godziny...

Ojej, chyba muszę pomóc starszemu kumplowi pilnować naszego terytorium. Jestem przecież już prawie dorosły!  Co prawda czasami nie jest dla mnie zbyt miły i rano nawet zdzielił mnie łapą (lekko), ale co tam, pokażę mu, co znaczy solidarność!


  
Śmiałek ustawia się za Rudasem i wpatruje w ten sam punkt co on. Po pewnym czasie jego miejsce zajmuje Nieśmiałek. Wreszcie obcy znika... ale tylko po to, żeby obejść ogród dookoła i podkraść się pod dom z drugiej strony. Tego było za wiele nawet dla Kici. Teraz również i ona z sykiem i miałkiem rzuciła się, żeby przegonić intruza (obcy ucieka, usiłując zachować resztki godności), po czym również stanęła na warcie.

Hurraaaa! Wygraliśmy!



Brawo Rudas! Brawo Kicia i kociaki! Cieszę się, że tak dzielnie bronicie naszych granic!

I cieszę się, że Rudas wreszcie zmężniał i poczuł się gospodarzem. Choć odznacza się wielkim talentem łowieckim (nawet zbyt wielkim czasami), w interakcjach z innymi kocurami to on był do tej pory stroną uciekającą - i na cudzym, i na swoim terenie. Jeszcze późną jesienią bury kocur, jego największy wróg, zapędził go na sam czubeczek lipy. Mam nadzieję, że uwieczniona tutaj akcja to nie był jego jednorazowy wyczyn i że Rudas już więcej nie będzie obrywał od obcych kotów.


Tym, którzy właśnie szykują się na bale życzę tańców do białego rana, a wszystkim - żeby rok 2014 przyniósł same miłe niespodzianki! Do zobaczenia w 2014!

niedziela, 29 grudnia 2013

Czarny las na bezie


Jeśli po świętach nie macie jeszcze dosyć słodyczy, to podaję przepis na pyszny tort, którym można uświetnić noc sylwestrową albo Nowy Rok. Albo każdą inną okazję. Jest banalnie prosty (w zasadzie) i do jego przygotowania potrzeba tylko kilku składników, a jego jedyną wadą jest to, że nie można go długo przechowywać. Ale to nie szkodzi - zapewniam, że zniknie bardzo szybko.

Moja propozycja to czarny las na bezie, czyli wariacja na temat szwarcwaldzkiego tortu wiśniowego. Szwarcwaldzki tort wiśniowy to nic innego jak ciasto czekoladowe przełożone bitą śmietaną i wiśniami, udekorowane czekoladą. Oczywiście najlepiej go upiec w sezonie na wiśnie, ale kiedy pytam moją rodzinę, jaki tort mam upiec, zazwyczaj dostaję zamówienie właśnie na ten. Nie inaczej było w tym roku na Boże Narodzenie, ale ponieważ jestem nieco krnąbrna, postanowiłam tym razem zrobić tort bezowy.


Czarny las na bezie



Składniki na bezę dzielimy na dwie części. Do suchej miski, najlepiej metalowej, wlewamy 4 białka i zaczynamy miksować na wolnych obrotach. Gdy białka się lekko spienią, można dodać odrobinę soli i dalej miksować, stopniowo zwiększając obroty. Należy uważać, żeby białek nie przebić. Kiedy piana osiągnie już dosyć zwartą konsystencję, taką, że końcówka miksera pozostawia w niej wyraźny ślad, ale jeszcze nie całkiem sztywną, zaczynamy dodawać po łyżce cukru (w sumie 3/4 szklanki), cały czas miksując. Kolejną łyżkę dodajemy dopiero, kiedy poprzednia całkiem się rozpuści. Na koniec do miski przesiewamy kakao (ok. 3 łyżki) i delikatnie miksujemy lub mieszamy. Masa bezowa będzie bardzo sztywna i czekoladowa.
Na papierze do pieczenia ułożonym na blaszce do piekarnika rysujemy dwa okręgi (najlepiej odrysować talerzyk deserowy) i wykładamy na nie masę bezową (użyłam dwóch blaszek, jeśli się zmieszczą, można dwa blaty upiec na jednej). To samo powtarzamy z drugą częścią składników na bezę. Wszystkie blaty można upiec jednocześnie (na 4 lub 2 poziomach piekarnika), w piekarniku nagrzanym do 110 st. C, z włączonym termoobiegiem. Pieczemy przez około godzinę, po tym czasie lekko uchylamy drzwiczki piekarnika i zostawiamy bezy do całkowitego wystygnięcia.

Schłodzoną śmietanę ubijamy na sztywno, pod koniec ubijania dodając cukier. (Nie używam żadnych usztywniaczy do śmietany, dobrze ubita śmietana na pewno utrzyma konsystencję wystarczająco długo).

Blaty bezowe przekładamy bitą śmietaną i wiśniami w ilości, którą uznamy za odpowiednią. Wiśnie mogą być świeże, mrożone (dokładnie odsączone), z kompotu itp. lub z domowej wiśniówki. Szczególnie polecam świeże, które przełamią słodycz deseru, albo z wiśniówki - wtedy wzbogacą tort o co innego ;) Można też dodać trochę pokruszonej czekolady. Wierzchni blat dekorujemy ostatnią częścią śmietany i posypujemy wiórkami startej czekolady.

Bezy można upiec wcześniej, np. poprzedniego dnia, ale przełożyć najlepiej bezpośrednio przed podaniem, jeśli chcemy, żeby beza była krucha. Gotowy tort przechowujemy w lodówce.

(Przepis znalazłam na mojewypieki.com, nieco zmieniłam).




Uwagi skrzętnej gospodyni ;)

Moim zdaniem robienie deserów bezowych ma sens tylko wtedy, kiedy chcemy wykorzystać nadmiar białek pozostałych z innych potraw. Taka sytuacja jest zresztą dosyć częsta, bo większość delikatniejszych wypieków wymaga większej liczby żółtek niż białek. Nie oznacza to jednak, że zawsze razem z babą musimy piec bezę. Dawniej nadmiar białek po prostu odkładałam do lodówki, licząc, że wkrótce je do czegoś wykorzystam. Jenak najczęściej pomysł na to "coś" przychodził zbyt późno i białka się marnowały. Potem odkryłam, że białka z powodzeniem można zamrażać, co zresztą być może jest dla większości oczywiste. Ale zapewne nie wszyscy wiedzą, że bezy z rozmrożonych białek udają się nawet lepiej, niż ze świeżych (ponieważ w procesie zamrażania/rozmrażania białko traci nieco wody i staje się gęściejsze). Polecam zamrażać białka w plastikowych kubkach na napoje. Standardowy kubek o pojemności 200 ml mieści 4 białka, dzięki temu po rozmrożeniu łatwo się zorientować po objętości, ile białek mamy do dyspozycji.

wtorek, 24 grudnia 2013

Przed pierwszą gwiazdką

Śnieg w tym roku tylko z puszki albo we wspomnieniach, ale to nic. Niech te święta będą czasem szczególnym nie tylko ze względu na piękną oprawę. Mam nadzieję, że pomiędzy choinką a stołem uginającym się pod ciężarem dwunastu potraw uda nam się też znaleźć to, co liczy się naprawdę.

Tego życzę sobie i wszystkim moim blogowym znajomym i nieznajomym. W ostatnich miesiącach liczba gości na moim blogu rosła wręcz lawinowo; cieszę się, że tu zaglądacie i dziękuję za wszystkie miłe słowa pod moim adresem.

Wesołych Świąt!



 

I jeszcze coś do posłuchania:


piątek, 20 grudnia 2013

Bombka z papieru (II) i ponad 20 innych ozdób na choinkę

Dzisiaj zrobimy to:



ale zanim to nastąpi, przypomnienie tego co już było, czyli moja choinka w zbliżeniu.
Pod zdjęciami znajduje się lista z linkami do poszczególnych instrukcji wykonania (jeśli były zamieszczone).









1 (oraz 3, 7, 12). Bombka z papieru (wycinamy wiele jednakowych kształtów, układamy wszystkie warstwy jedna na drugiej, zszywamy wzdłuż osi środkowej i rozkładamy). Podobna do tej.
2. Wianek-serce z sosnowych szyszek - ozdoba na ścianę (szyszki przyczepione drucikiem do stelaża z grubszego drutu).
4. Wianek z papierowych paproci.
5.Ozdoba origami.
6. Bombka z papieru (instrukcja poniżej).
8. Gwiazda origami.
9. Kolczatka.
10 (oraz 19). Woskowy kwiat (zrobiony nie na choinkę, ale uznałam, że pasuje).
11. Bombka z papieru.
13 (oraz 22). Papierowe serduszko - można kilka nawlec na sznurek tworząc girlandę, lub pozawieszać osobno.
14 (oraz 18). Rozetki z 11 XI.
15. Wiatraczek.
16. Zawieszka-paczuszka.
17. Girlanda z chorągiewek.
20. Rozetka.
21. Bombka/świat.
23. Łańcuch z rombów.
24. Pobielona szyszka.

Ponadto na choince będą się wspaniale prezentować żurawie i irysy origami. Można też z papieru zrobić całą choinkę. A prezenty zapakować w pudełka origami.

Czas na dzisiejsze propozycje. Na początek bardzo łatwa i bardzo dekoracyjna:


Bombka z papieru (II)

1. Z papieru (najlepiej w co najmniej dwóch kolorach) wycinamy paski o szerokości ok. 1 cm. Ich końce obcinamy nadając in zaostrzony kształt. 2. Paski nawlekamy jednym końcem na nitkę, na przemian różne kolory (koniec nitki zabezpieczamy np. koralikiem albo kawałkiem gumki recepturki, żeby paski się nie zsunęły. 3. Nawlekamy na nitkę drugie końce pasków, po kolei, w tej samej kolejności co poprzednio.


4. Rozsuwamy paski, nadając bombce pożądany kształt. Nitkę zabezpieczamy (koralikiem itp.), żeby paski papieru nie przesuwały się do góry. Końca nitki używamy do zrobienia zawieszki.


 
A teraz ozdoba z dosyć nietypowego w tej funkcji, ale bardzo powszechnego materiału.

Łańcuch na choinkę z...paragonów ;)


Pomysł jest prosty. Wyciągamy paragony, które zalegają w naszych portfelach i kieszeniach. Paragony składamy w harmonijkę, każdą w środku przewiązujemy ładnym sznurkiem - jednym kawałkiem tworzącym łańcuch. Rozkładamy harmonijki, nadając in kształt rozetek. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, żeby użyć np. papieru kolorowego, ale tak jest zabawniej. Pomimo tak pośledniego materiału, łańcuch trzyma fason ;)

czwartek, 19 grudnia 2013

Jeszcze tylko kilka dni...


Jeszcze tylko kilka dni! Moja choinka jest już ubrana i czekają pod nią pierwsze zapakowane prezenty. W tym roku stawiam na coś dla ducha. Choinka jest nowa - poprzednia nie wytrzymała starcia z Rudasem. Rozprawił się z nią, kiedy został sam w domu. Obecna stoi już drugi dzień, a Rudas korzysta z wiosennej pogody i na szczęście większość czasu spędza na polu.

W roli choinki występuje ogromna gałąź modrzewia. Mojego własnego, przydomowego. Osobiście ją ucięłam, co zresztą modrzewiowi wyszło na dobre. (Oczywiście nie zachęcam nikogo do ruszenia z piłami w teren). Zdjęcia nie do końca to oddają, ale robi naprawdę duże wrażenie, a jej ubranie sprawiło mi ogromną przyjemność. Przez chwile poczułam się, jakbym znów miała sześć lat. Udekorowałam ją paczką bombek nietłukących (gdyby były szklane, to zostałoby tylko pół paczki); cała reszta to wyłącznie papierowe zabawki zrobione przeze mnie. Cała choinka jest wysoce łatwopalna, więc do oświetlenia takich dekoracji polecam lampki LED, które się nie nagrzewają, a poza tym zużywają bardzo mało prądu, więc można sobie świecić do woli.

Jutro pokażę jak zrobić ostatnie w tym roku dekoracje - będzie to bombka z pierwszego zdjęcia (ta pod papierową choinką) i łańcuch z bardzo nietypowego materiału. Więcej niestety nie zdążę, choć pomysłów mam mnóstwo - może za rok...
Zapraszam!



czwartek, 12 grudnia 2013

Joulutorttu - świąteczne ciastko z Finlandii


Jak to się stało, że jednym z kulinarnych symboli Bożego Narodzenia w Finlandii jest wiatraczek, naprawdę nie wiem. Jest jednak faktem, że w okresie okołoświątecznym wiatraczki z ciasta wyraźnie zaznaczają tam swoją obecność. To właśnie joulutortut (l.poj. joulutorttu), w tłumaczeniu: ciastka bożonarodzeniowe (czasem zwane również tähtitortut, co sugeruje, że wiatraczek nie jest wcale wiatraczkiem, tylko gwiazdką z nieba).


To dziwne, ale te ciastka cieszą się chyba w Polsce pewną popularnością, bo kiedy szukałam na nie przepisu w Internecie, wyszukiwarka wyrzuciła mi mnóstwo stron z polskich blogów i portali. Niestety wszystkie, co do jednego, brzmiały mniej więcej tak: "z arkusza gotowego ciasta francuskiego wykrawamy kwadraty..." No cóż, nie mam ambicji, żeby prowadzić blog kulinarny, jednak mimo to jestem w stanie wznieść się na wyższy poziom i podać przepis na joulutortut robione od podstaw, bez użycia sklepowych półproduktów. Bez obaw, przepis nie wymaga wielogodzinnego składania i wałkowania ciasta, bo tych ciastek nie robi się wcale z ciasta francuskiego. Owszem, to jedna z możliwych wariacji, ale czy naprawdę uważacie, że  f i ń s k i e świąteczne ciastka powinno się robić z ciasta  f r a n c u s k i e g o? Najczęściej joulutortut robi się z łatwego ciasta na bazie śmietany kremówki lub kremowego twarożku. Tradycyjnie nadziewa się je domowym dżemem z suszonych śliwek lub morelowym.

Joulutorttu - przepis na 26 ciastek

Nadzienie:
250 g suszonych śliwek
2 łyżki cukru (lub do smaku)
250-300 ml  wody

Śliwki zalać wodą, dodać cukier i gotować do miękkości, od czasu do czasu mieszając. Śliwki powinny całkowicie wchłonąć wodę. Odstawić do ostygnięcia, zmiksować.

Ciasto:
400 g mąki pszennej
szczypta soli
1 łyżeczka proszku do pieczenia
250 g masła (lekko miękkiego, nie prosto z lodówki)
200 ml śmietany kremówki

1 jajko (rozbełtane, do posmarowania ciastek - pominęłam)

cukier puder do posypania

Mąkę wymieszać z proszkiem do pieczenia, dodać szczyptę soli. Połączyć z posiekanym na kawałki masłem, do utworzenia okruszkowatej struktury (użyłam blendera, można ręcznie). Śmietanę ubić na sztywną pianę, dodać do mąki z masłem. Wyrobić gładkie ciasto (będzie bardzo miękkie i dosyć lepkie), podzielić na dwie części, zawinąć w folię i odstawić do lodówki na co najmniej godzinę.

Wyjąć porcję ciasta, rozwałkować na grubość 3-5 mm, podzielić nożem na kwadraty o boku ok. 7 cm. Rogi kwadratów naciąć nożem, na środki nakładać po łyżeczce nadzienia, potem zawijać skrzydełka, tworząc wiatraczek (środki można "przyszpilić" wykałaczkami, ciasto podczas pieczenia ma tendencje do rozwijania się). Posmarować rozmąconym jajkiem (opcjonalnie), włożyć do piekarnika nagrzanego do 200 st. C, piec około 10 min. (lub do zezłocenia).


Najlepiej smakują jeszcze ciepłe, posypane cukrem pudrem. Ciasto jest wtedy mięciutkie, pyszne i rozpływa się w ustach. Oczywiście to nie jest wypiek dietetyczny, więc radzę nie przesadzać z ilością. Jako nadzienia można też użyć dobrych powideł śliwkowych, dowolnego dżemu (o zwartej strukturze), albo wszystkiego, czym przełożylibyście świąteczny piernik.

Przyznam się, że podczas Wigilii i Bożego Narodzenia raczej nie znalazłabym dla nich miejsca, ale tylko dlatego, że jest przecież piernik, sernik, makowiec i torty wszelakie. Za to w tłusty czwartek lub w ostatki joulutortut mogłyby stanowić poważną alternatywę dla pączków i faworków :)





Przy okazji: wiatraczki - już nie z ciasta, a z papieru - to mogą być bardzo ładne ozdoby choinkowe. I tym razem chyba nikt mi nie zarzuci, że za trudne ;) Wyjątkowo nie podaję instrukcji krok po kroku, bo sprawa jest dosyć oczywista i chyba każdy coś podobnego wykonał w czasach przedszkolnych lub szkolnych. Wiatraczki sklejamy lub zszywamy nitką. W wersji luksusowej środek należy ozdobić ładnym guzikiem albo koralikiem.










Co do fińskich wypieków, to zdradzę, że w stosownym momencie mam zamiar zaprezentować jeszcze co najmniej dwa, a będą nimi: karjalanpiirakka i Runebergin torttu.

piątek, 6 grudnia 2013

ZRÓB TO SAM NA ŚWIĘTA: bombka z papieru (I)


Bombka z papieru. Nie wiem, czy jest to najwłaściwsze określenie, chodzi w każdym razie o przestrzenną ozdobę choinkową, którą możecie samodzielnie wykonać. Wersja nieco trudniejsza (a to oznacza, że mam zamiar pokazać też łatwiejszą), ale myślę, że warto spróbować. Można ją wykonać z dowolnego niezbyt twardego papieru. Użyłam papieru do drukarki, papieru do prezentów i...




...gazety. Polecam czarno-białe strony z tekstem - wyszło bardzo stylowo, a cienki papier łatwo się składa.
Uprzedzając pytania: tak, to poniżej to właśnie moja choinka. Choć jeszcze nie do końca ubrana.







   


Harmonijkowa bombka z papieru - instrukcja krok po kroku

Materiały i narzędzia: papier, nożyczki, klej, igła, nitka


Cała sztuka polega na tym, żeby na prostokątnej kartce papieru wykonać zagięcia według powyższego schematu. Linie czerwone to zagięcia wypukłe (grzbiet do góry), a linie niebieskie to zagięcia wklęsłe (grzbiet do dołu). Jak to zrobić? Można wziąć linijkę i narysować szpikulcem (np. cyrklem) linie i według nich wykonać zagięcia. Ja robię tak:



1. Bierzemy prostokątny arkusz (np. 1/2 kartki A4 przeciętej wzdłuż) i składamy w harmonijkę. 2. Harmonijkę składamy, mocno zaznaczając zagięcie. 3. Rozkładamy. Nie wszystkie ze zrobionych przez nas zagięć mają odpowiedni kierunek, poprawiamy je według schematu na górze. Zaczynamy składać "złamaną" harmonijkę.

4. Gotowa harmonijka. 5. Spłaszczamy ją i przycinamy końce zgodnie z czerwoną linią. 6. Tak to powinno wyglądać.

7. Do zrobienia bombki będziemy potrzebować dwóch harmonijek. Powtarzamy kroki 1-6 z drugą połówka arkusza. Końce sklejamy ze sobą, tworząc jedną długą harmonijkę. 8. Zawijamy harmonijkę, tworząc jakby pierścień. Końce sklejamy. 9. Przeciągamy nitkę przez wszystkie lamelki, jak najbliżej czubka. Nitkę ściągamy i związujemy, końce obcinamy.

10. To samo powtarzamy po drugiej stronie. Nitkę związujemy, pozostawiamy dłuższe końce i związujemy je na końcu, tworząc zawieszkę. 11. Gotowe!


 





Miłego składania!

czwartek, 5 grudnia 2013

INSPIRACJE: hem till salu


Wracam do cyklu INSPIRACJE, którego już od bardzo dawna nie gościłam na moim blogu. Pomimo obecnej pory roku dzisiejsze inspiracje nie będą świąteczne. Mam nadzieję, że nikomu nie sprawi to zawodu.  







Przeglądanie stron internetowych szwedzkich agencji nieruchomości jest czynnością niezwykle zajmującą, prawdziwym pożeraczem czasu. Można na nich znaleźć naprawdę świetne zdjęcia i wysmakowane aranżacje. Oczywiście wiem, że również w Szwecji musi istnieć wiele pośrednictw, które podchodzą do sprawy tak, jak to się dzieje u nas: byle jakie zdjęcia, bez pomysłu, bez gustu, ogólnie - bez polotu. Jednak oferta tych szwedzkich agencji, które znam, jest naprawdę miła dla oka. Skąd znam? Z blogów wnętrzarskich oczywiście. Nie, nie przymierzam się do zakupu mieszkania w Sztokholmie. Ale popatrzeć zawsze można i, jak wspomniałam, jest to bardzo przyjemne.

Fantastic Frank to przykład skrajny; agencja (słynna wśród blogerów), która podniosła sprzedaż nieruchomości do rangi niemalże sztuki. Zatrudnia najlepszych stylistów i chyba równie dobrych fotografów. Podejrzewam, że styliści Franka są w stanie wnieść do mieszkania absolutnie całe ruchome wyposażenie (i zapewne wiele z niego wynieść), aby odpowiadało ich wizji. Malowniczo rozrzucą pościel ma łóżku, wygniotą poduchy na sofie, na stole ustawią filiżankę z niedopitą kawą i talerzyk ze smakowicie nadgryzionym ciastkiem. Wszystko po to, by klient miał wrażenie toczącego się życia, w którym chciałby wziąć udział. Bo ta agencja sprzedaje właściwie nie domy czy mieszkania, w sensie czterech ścian i kawałka podłogi, ale iluzję DOMU, czyli miejsca, w którym chce się żyć. Oczywiście tym, co się w rezultacie kupuje są tylko owe cztery ściany; bez japońskich grafik, wygodnej sofy, stosu książek na podłodze i mebli vintage - i nabywcy zdają sobie z tego sprawę. Ale taki sposób prezentacji pokazuje potencjał mieszkania, inspiruje i rozbudza marzenia. A marzenia, jak wiadomo, są bezcenne. Bo oczywistym jest również, że ktoś za tę wyrafinowaną usługę musi zapłacić, a w końcowym rozrachunku tym kimś jest oczywiście Szanowny Nabywca, Drogi Klient.

Ale dość o strategii marketingowej, wróćmy do samego mieszkania, które zwróciło moją uwagę. Lokalizacja: Sztokholm. To jest to, co lubię. Białe ściany, drewniana podłoga i w ogóle sporo ciepłego drewna (ale nie za dużo, idealna równowaga), zbiór ciekawych starych mebli, każdy z nieco innej parafii, ale wszystkie pięknie się ze sobą komponują. Interesujące dekoracje, nieco zieleni. Jest intrygująco, ale jednocześnie prosto, lekko i bez zadęcia. Aż chce się tam zamieszkać, a przynajmniej ja bym chciała, bo ten styl bardzo mi odpowiada.

I to jest właśnie ta iluzja, bo mieszkanie, prawdę powiedziawszy, ma wiele mankamentów. Niby 47 m2, ale zadziwiająco mało się w nim mieści (być może wkradł się tu błąd, bo z planu wydaje mi się, że jest tu raczej trzydzieści kilka metrów). Nie ma balkonu, przedpokój zajmuje stanowczo zbyt wiele miejsca, owszem,  można by je jakoś wykorzystać, ale brakuje w nim dziennego światła. Kuchnia też jest ślepa (doświetlona z sypialni przeszkloną ścianką), ciasna, ma mało miejsca do pracy i w dodatku kuchenka stoi w niej obok lodówki; w sypialni nie mieści się nic oprócz łóżka. Ale jak pięknie odwraca się naszą uwagę od tych niedogodności! Czyli - dobra robota ;) Popatrzmy:










Ale zaraz, a gdzie jest np. komputer? Telewizora można nie mieć, ale sprzęt audio chyba by się przydał? Gdzie jest duża szafa na ubrania, gdzie się trzyma odkurzacz, gdzie miejsce na mop i wiadro? Są co prawda dwie garderoby, ale chyba niezbyt wiele się w nich mieści. Ale to przecież nie jest wnętrze wzięte z życia, a stworzone ręką stylisty. Wprawne oko zauważy też, że te same rośliny są przenoszone z miejsca na miejsce i wielokrotnie fotografowane.

No dobrze, dlaczego ja się tak nad tym rozwodzę, zamiast pokazać po prostu ładne obrazki? Dlatego, że oglądając takie ładne obrazki w czasopismach, w Internecie, pewnie nie raz zastanawialiście się: dlaczego moje mieszkanie nie jest takie idealne? Dlaczego kapcie pod moim łóżkiem nie wyglądają tak stylowo, a pościel na nim nie układa się w takie miłe dla oka fałdy, dlaczego okruszki na moim talerzu nie są tak malarskie? Dlaczego przedmioty niedbale rzucone tu i ówdzie w moim mieszkaniu nie zachwycają, a irytują? Dlaczego ja tak pięknie nie mieszkam? Mnie to nie raz przyszło do głowy. A stąd już tylko krok do frustracji. Tymczasem odpowiedź jest prosta. Nikt tak nie mieszka, to tylko iluzja - i trzeba o tym pamiętać.

Na koniec jednak miły akcent. To, co w tym mieszkaniu najbardziej zwróciło moją uwagę i właściwie skłoniło do pokazania go tutaj. Lampa. Zwróciliście uwagę na pierwszym zdjęciu? Nie? No to jeszcze raz. Lampa - klatka dla ptaków (jak niepokojąco koresponduje z głową kota na ścianie). Bardzo mi się podoba, fantastyczny pomysł. Szkoda, że ja na to nie wpadłam. Ale to nic, kiedyś może i tak sobie taką zrobię. W końcu naśladownictwo to najwyższa forma uznania ;)

  Zdjęcia: Fantastic Frank (www.fantasticfrank.se). Wszystkie zdjęcia z tego mieszkania można obejrzeć TUTAJ.

A stronę agencji Fantastic Frank naprawdę warto odwiedzić. Ma dwa oddziały, w Berlinie i w Sztokholmie, wiec można sobie porównać style w dwóch krajach. Moim zdaniem to dużo lepsze niż lektura polskich magazynów wnętrzarskich, w których zazwyczaj dominuje raczej mało wyrafinowany styl "na bogato".


Uzupełnienie:

Lampa ptasia woliera pochodzi prosto z Paryża, z pracowni Mathieu Challièresa. I zdecydowanie będę ją musiała zrobić sobie sama ;)

zdjęcia: challieres.com


wtorek, 3 grudnia 2013

Delikatne akcenty


Za oknem piękna wiosna (naprawdę - słońce świeci, ciepło, trawa wynurza się spod śniegu, tylko ptaki jakoś nie chcą spiewać), a mnie dopadło przeziębienie. Nie dam rady zabrać się za nic konkretnego, leżę w łóżku
i czytam. Wstaję tylko, żeby zrobić sobie herbatę i przy okazji zabawić się w ułożenie małej kompozycji, już delikatnie w klimacie bożonarodzeniowym. Filiżanka z niebieskim wzorkiem, choć wcale nie zimowym, zamiast jodły rozmaryn, zamiast pierniczków ciasteczka gryczane - ale klimat jest (tak sądzę).

Przy okazji - krzak rozmarynu w donicy to może być pomysł na choinkę. Niekonwencjonalną, ale też zieloną
i pachnącą.

A zestaw porcelanowy to nabytek nowy, ale stary - oznaczony sygnaturą stosowaną w latach 1909-1925. 






niedziela, 1 grudnia 2013

Co na ścianę? Krajobrazy północy



Właśnie tak zapamiętałam krajobraz północnej Norwegii. Rozległe, puste przestrzenie, tu i ówdzie zagubiona jakaś chatka albo mała wioska. Byłam tam kilka lat temu, niestety bardzo krótko i niestety nie mam z tego wyjazdu dobrych zdjęć. A ponieważ o tej porze roku skandynawski pejzaż na ścianie wydaje się bardzo odpowiedni, poradziłam sobie w inny sposób. Pomyślałam sobie, że taki surowy krajobraz bardzo dobrze można przedstawić za pomocą prostych, geometrycznych kształtów. W myślach dodałam śnieg (byłam tam w samym środku lata, oczywiście pomimo tego czapka i rękawiczki bardzo się przydały) i stworzyłam ten zimowy obrazek. Przy okazji zaaranżowałam na zimowo kąt pod oknem w sypialni. Taki zestaw barw i materiałów to mój wnętrzarski ideał: czarno-biało-szary, z dodatkiem barw i faktur lnu i drewna. Plus zestawienie nowego ze starym. Niestety brak mi konsekwencji, żeby utrzymać taką stylistykę w całym domu (wiadomo, że lubię też słodkie różyczki i wesołe kolory, zwłaszcza latem).






Araukaria mieszka ze mną już od roku i ciągle bardzo mi się podoba. Myślę, że z powodzeniem może uchodzić za pierwszą wersję mojej tegorocznej choinki. Odrobina czerwonego też może się przydać.

Mój kolejny pomysł na dekoracje ścian to umieszczenie w głębokich ramkach fragmentów lasu. Mogą to być znalezione kawałki kory i gałązki obrosłe porostami, huby, nawet suche patyki - wszystko co wygląda ciekawie.



O tej porze roku bardzo też lubię śnieżne kolczatki.

   


Niniejszym sezon zimowy i przedświąteczny na blogu uważam za otwarty! Od dzisiaj już oficjalnie - można ;)

środa, 27 listopada 2013

PÓŁKA Z KSIĄŻKAMI: "Kwinkunks"




Napisanie tej powieści zajęło autorowi 12 lat. Co prawda jej przeczytanie zajmie znacząco mniej czasu, ale jeżeli szukacie książki na długie (naprawdę długie) zimowe wieczory, jest to propozycja warta rozważenia. Powieść
w polskim wydaniu liczy 1155 stron (plus posłowie autora).

Charles Palliser jest mi znany wyłącznie jako autor tej jednej powieści. Po chwili szperania w Internecie dowiedziałam się, że istotnie książki wychodzą spod jego ręki niezmiernie rzadko. Od roku 1989, gdy Palliser, przez wiele lat uniwersytecki wykładowca literatury, zadebiutował jako powieściopisarz (właśnie „Kwinkunksem”), wydał zaledwie pięć książek.
I nie ma w tym nic dziwnego, jeśli wszystkie jego powieści są równie misternie skonstruowane.  
 
Kwinkunks” jest owocem fascynacji autora literaturą dziewiętnastowieczną – jest to współczesna rekonstrukcja powieści wiktoriańskiej. Z pozoru to książka, jaka mogłaby wyjść spod pióra Dickensa. Głównym bohaterem jest chłopiec mieszkający z matką - niczym w Arkadii - w wiejskim domu, otoczony dobrobytem. John żyje wśród tajemnic. Nie zna swojego ojca, ani też rodziny matki i nic nie wie o wrogich siłach, czyhających na niego od chwili jego przyjścia na świat. Wkrótce siły te dochodzą do głosu; John i jego matka tracą swoje niebo
i trafiają do piekła londyńskich dzielnic biedoty. Aby odzyskać utracony raj, John musi rozwikłać zagadkę swojego pochodzenia. Owa zagadka wiąże się z historią pięciu rodów, których losy splecione są ze sobą,
i z symbolem kwinkunksa, który okaże się również kluczem do jej rozwiązania. Tę tajemnicę musi również odkryć czytelnik - i to… na własną rękę. Okazuje się bowiem, że „Kwinkunks” jest  tylko powierzchownie podporządkowany zasadom powieści dziewiętnastowiecznej. W rzeczywistości autor prowadzi ze współczesnym czytelnikiem inteligentną grę (w istocie „Kwinkunks” jest rekonstrukcją „ironiczną”). Nie chcę w tym miejscu ujawniać zbyt wiele, by nie psuć przyjemności czytania i samodzielnego odkrywania tej książki. Niektóre z tajemnic swojego warsztatu (i powieści) Palliser zdradza w posłowiu (a to, jak wiadomo, czytamy po zapoznaniu się z dziełem). Zdradzę tylko, że narrator, a jest nim John, nie jest w tej powieści do końca wiarygodny i pewne swoje odkrycia i wnioski wręcz ukrywa przed czytelnikiem.
Na kartach „Kwinkunksa” Charles Palliser odmalował panoramę społeczeństwa Anglii pierwszej połowy XIX w. Śledząc losy Johna, zaglądamy na pełne przepychu salony arystokracji i do zamożnych domów przedstawicieli klasy średniej; razem z biedakami przeszukujemy kanały i jesteśmy świadkami przestępczych procederów. Na pewien czas trafiamy do więzienia dla dłużników, do szkoły z internatem, która z placówką oświatową ma tyle wspólnego, co obóz pracy z obozem harcerskim (bardzo po dickensowsku), a nawet do zakładu dla obłąkanych. Poznajemy ludzi i podłych, i szlachetnych, drobnych cwaniaczków i wielkich oszustów.
W powieści bardzo wiele miejsca zajmują kwestie ekonomii i ustroju społecznego. To pieniądz jest motorem całej fabuły, a walka o parę pensów na kawałek chleba jest równie dramatyczna, jak gra
o wielką fortunę. Filozoficzne dysputy dotyczące problemów polityczno-ekonomicznych, a zarazem moralnych, toczy ze sobą – w mieszkaniu składającym się z połowy podnajętego pokoju w jakimś zaułku biedoty – para zdeklasowanych dżentelmenów, niegdyś parających się prawem, obecnie aktorów teatrzyku kukiełkowego. Poruszanie tych kwestii w powieści dziewiętnastowiecznej byłoby jak najbardziej zrozumiałe, to przecież właśnie wtedy formowały się teorie Marksa i Engelsa. Ten aspekt książki jednak równie mocno odzwierciedla czasy, w których ona rzeczywiście powstawała, czyli lata 80. wieku dwudziestego, okres rządów Margaret Thatcher, kiedy
w Wielkiej Brytanii społeczna dyskusja dotycząca tych kwestii była niezwykle gorąca. Również teraz, prawie ćwierć wieku po ukazaniu się drukiem, ta powieść wydała mi się zaskakująco aktualna. Drobni ciułacze tracący oszczędności życia wskutek machinacji spekulantów, którzy budują swoje fortuny, nieodparcie przywodzą na myśl współczesne afery i kryzys finansowy roku 2008, kiedy pękła spekulacyjna bańka, podatnicy składali się na ratowanie upadających banków, a ich prezesi wypłacali sobie wielomilionowe premie.
Czytanie „Kwinkunksa” jest zajęciem tyleż ciekawym, co meczącym. Ta powieść wymaga ciągłego skupienia uwagi i zapamiętywania szczegółów, co przy jej objętości może stanowić nie lada wyzwanie. (Choć przy okazji jest to świetny trening umysłowy, godny polecenia osobom chcącym rozruszać swoje szare komórki). Czytelnik nie może sobie pozwolić nawet na moment dekoncentracji, bo wszystkie elementy w powieści są częścią bardzo precyzyjnej układanki. Kiedy pewnej zimowej nocy do domu matki Johna puka dwoje zmarzniętych wędrowców, proszących o wsparcie, można być pewnym, że ich rola w tej historii na tym się nie skończy (a być może nawet rozpoczęła się dużo wcześniej). Jakkolwiek akcja obfituje w wiele zwrotów i emocjonujących wydarzeń, to cała powieść skonstruowana jest w ten sposób, że „czytamy […] nie tyle dlatego, że chcemy dowiedzieć się, co będzie dalej, lecz raczej dlatego, że chcielibyśmy dowiedzieć się, co się przedtem wydarzyło, aby móc zrozumieć to, co już do tej pory przeczytaliśmy” – jak pisze autor w posłowiu.
Po raz pierwszy czytałam tę książkę dziesięć lat temu, kiedy została wydana w Polsce. Niedawno przeczytałam ją powtórnie. Jeżeli chodzi o główny wątek, doszłam do tych samych wniosków, co za pierwszym razem, ale teraz wyjaśniłam sobie wszystko w sposób dużo bardziej zadowalający, rozwikłałam również zagadki dotyczące większości wątków pobocznych. (Mówiąc precyzyjnie, za pierwszym razem stawiałam prawdopodobne hipotezy, teraz wydaje mi się, że znalazłam na ich poparcie wystarczające dowody). Przyznam jednak, że jeden aspekt tej powieści, związany z jej formą, umknął mojej uwadze zarówno za pierwszym, jak i za drugim razem
(w międzyczasie zdążyłam zapomnieć, że czytałam posłowie, gdzie autor wyjaśniał tę kwestię; oczywiście zapomniałam też zawiłości fabuły). Pocieszam się, że nie byłam w tym osamotniona. Nadanie powieści tej szczególnej formy „okazało się niezwykle trudne i czasochłonne – ujawnia Palliser. – Jak na ironię jednak ten akurat aspekt powieści prawie nie został zauważony ani przez krytyków, ani przez czytelników”. 
Więcej już nie zdradzę. Czytajcie i odkrywajcie, a ja za kolejne dziesięć lat pewnie znów sięgnę po tę książkę
i być może zgłębię wtedy wszystkie jej tajemnice (kilka zdań ciągle jest dla mnie zagadkowych).


***
Charles Palliser "Kwinkunks". Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2003. Przekład Maria Streszewska-Hallab.

wtorek, 26 listopada 2013

Retro, czyli powrót do przeszłości

 
Zawiało, zasypało i mamy zimę na całego. Jednak jeszcze przez moment wstrzymam się z pokazywaniem zimowych krajobrazów. Zamiast tego proponuję rozsiąść się wygodnie w przytulnym wnętrzu - z książką.

Do zaaranżowania tego kącika zainspirowały mnie tapety, znalezione niedawno przez moją mamę przy okazji porządków w piwnicy. Niemal antyki - pochodzą prawdopodobnie z lat 70. ubiegłego wieku. (Brzmi antycznie, prawda?) Ta różowa współcześnie świetnie by wyglądała, np. w jadalni urządzonej w stylu sielsko-skandynawskim, z białą podłogą i stolarką. Ta w tonacji zgniłozielonkawej... Hm... bardzo stylowa, zwłaszcza jako tło do błyszczącej meblościanki. Mam wobec niej uczucia dosyć mieszane. Tą tapetą były  wyklejone ściany naszego pokoju dziecięcego i przez większość mojego dzieciństwa zasypiałam i budziłam się, patrząc na ten deseń... Potem została zastąpiona różowo-czerwoną, w stylizowane serduszka i poczułam się wtedy prawie jak księżniczka, ale to było już w latach 90. Na całą ścianę w ten wzorek z pewnością bym się nie zdecydowała, ale w małych dawkach robi całkiem miłe wrażenie, takie przytulno-staroświeckie.

Przy okazji - pomysł na mebel "zrób to sam". Regalik na książki zrobiłam z drewnianych skrzynek, w ten sam sposób można by też  wykorzystać skrzynki na owoce (bardzo modne), a może nawet tekturowe pudła?